♪(happysad - Taką wodą być)
I taką wodą być,
a nie tą, co żałośnie całą noc w gardle pali ogniem.
Wczoraj... wczoraj
nie liczy się,
a nie tą, co żałośnie całą noc w gardle pali ogniem.
Wczoraj... wczoraj
nie liczy się,
POLSKI LONDYN
CZĘŚĆ I
Z trzaskiem zamknąłem drzwi samochodu zupełnie
nie dbając o rzecz, przecież w moim życiu najcenniejszą. Ten samochód był od
trzech miesięcy, czyli od wyjazdu z salonu, moim oczkiem w głowie. Nie
znalazłabyś na nim ani jednego grama kurzu o ryskach nie wspominając, ale tym
razem było inaczej. Czułem jak gniew pulsuje w moich skroniach, ale nie mogłem
się uwolnić od myśli, że to wszystko powinno zakończyć się inaczej.
Przegraliśmy, zwyciężając ponieśliśmy klęskę, ja przegrałem tę walkę, którąś z
kolei. Siódme miejsce nie było szczytem marzeń, przecież mierzyliśmy w podium.
Dzika kartka do Ligii Mistrzów podsyciła tylko nasze wyobraźnię, bo przecież
nie raz widziałem na swojej szyi medal, którego jednak nigdy tam nie będzie.
Spędziłem w Jastrzębiu tylko jeden sezon, ale dawałem z siebie wszystko. Jak
widać nie wystarczyło, nie tego wtedy oczekiwałem. Trenerzy cieszyli się z
wygranej z Olsztynem, jednak mi nie było do śmiechu. Zwyciężyliśmy w tym meczu,
ale przegraliśmy całą resztę. Zostałem z tym sam, nie było ciebie. Wiem, że
miałaś bilet na pociąg, ale najwidoczniej do niego nie wsiadłaś. Potrzebowałem
twojego wsparcia, dumy w twoim spojrzeniu, że jestem twoim synem. Czy to
naprawdę tak wiele?
Nie wiem, na kogo byłem w tamtym momencie
bardziej zły. Na siebie, że nie umiałem pozbyć się przyziemnych problemów i
skupić na grze czy na ciebie, że mnie zawiodłaś. Tak mamo, zawiodłaś mnie.
Nie zmuszałem cię po odejściu ojca, żebyś wychodziła z domu, pozwoliłem
ci zamknąć się w czterech ścianach twojego domu na warszawskiej Białołęce. Wiedziałem,
jakie to było dla ciebie ciężkie. Spojrzenia sąsiadów zza równo przyciętych
berberysów, gdy ojciec pakował do bagażnika czarnego lexusa ostatnie kartony i
walizki, pytania od rodziny, dlaczego wyszło tak, a nie inaczej, moje namowy,
abyś przeniosła się gdzieś bliżej. Starałem się nie naciskać, nie ciągnąłem cię
w siatkarski świat, bo wiedziałem, że nie chciałaś w nim być, ale
obiecałaś. Obiecałaś, że ten jedyny raz przyjedziesz na mecz Jastrzębskiego
Węgla i zobaczysz jak gram. Muszę przyznać, że ku zdziwieniu Magdy z dnia na
dzień miałem na twarzy coraz większy uśmiech. Było coraz bliżej meczu, coraz
bliżej spotkania z tobą. Nie byłem idealnym synem, bo przecież często nie
miałem czasu do ciebie zadzwonić o odwiedzinach nie mówiąc, ale na tamten mecz
cieszyłem się jak wtedy, kiedy po raz pierwszy przyszłaś zadowolona z zebrania
w szkole podstawowej. To dla ciebie nie pakowałem się w tarapaty, to dla ciebie
ślęczałem do późna nad fizyką i matematyką. Chciałem, abyś była ze mnie dumna. To,
dlatego, gdy zobaczyłem puste miejsce na trybunach, miejsce, w którym powinnaś
siedzieć ty, coś zakuło mnie w okolicach mostku.
Nie mogłem wrócić w takim stanie, bo nie chciałem
się narażać na zbędne pytania mieszkającej ze mną blondynki. Wiedziałem, że w
pewnym momencie bym nie wytrzymał i po prostu wykrzyczałbym jej w twarz o kilka
słów za dużo, co ostatnio zdarzało się coraz częściej. Nie mogłem znieść jej
spojrzenia, gdy wracałem trochę później niż zwykle, słów, gdy nieumyślnie
zrobiłem coś nie tak, jak sobie to zaplanowała. Magdalena Zawadzka była
naprawdę wspaniałą osobą, ale po blisko dwóch latach naszego związku czułem się
po prostu zmęczony. Nie wiedziałem nawet, czy dalej ją kocham, czy jestem z nią
tylko z poczucia obowiązku i przyzwyczajenia. Czułem się jej coś winny,
ponieważ to dla mnie, na moje słowa, rzuciła życia w stolicy i przeniosła się
na południe kraju. W ciągu tygodnia, od powrotu z wymarzonych wakacji w
Tajlandii, na których podczas jednej z kolacji zapytałem czy chciałaby ze mną
zamieszkać w Jastrzębiu, ona zmieniła uczelnię, wynajęła mieszkanie i złożyła
wymówienie w pracy. Byłem wtedy pod ogromnym wrażeniem, ale gdy się wprowadziła
życie było zupełnie inne. Już wcześniej pomieszkiwała u mnie przez kilka do
kilkunastu tygodniu, ale teraz miała zostać na dużo dłużej. Mam wrażenie, że
wszystko byłoby dobrze, gdybym pewnego wieczoru nie wyszedł z kolegami z
drużyny na piwo. Od tamtego piątku miała pretensje dosłownie o wszystko, a ja
nie umiałem sobie z tym poradzić. Zresztą jak z większą ilością rzeczy, ale
przecież nie byłem w stanie się wtedy do tego przyznać.
Spacerując wokół osiedla, na którym znajdowało
się przydzielone mi przez klub mieszkanie próbowałem ochłonąć. Nie zwracałem
większej uwagi na coraz chłodniejszą temperaturę oraz przeszywający mnie na
wskroś wiatr. Obracałem w dłoniach telefon komórkowy walcząc z samym sobą.
Chciałem do ciebie zadzwonić i usłyszeć, choć słowo wyjaśnień, a z drugiej
strony obawiałem się tej rozmowy. Bardzo rzadko nie dotrzymywałaś słowa, a gdy nie
było cię na meczu dzwoniłaś kilkanaście minut po zakończonym spotkaniu. Wiem,
że nie chciałaś mi sprawić przykrości, ale wiem też ile musiało cię to
kosztować, bo nigdy nie przepadałaś za moim zawodem. Zerknąłem na zegarek,
który uświadomił mi, że krążę tak w kółko od ponad dwóch godzin. Z głośnym
westchnieniem zawróciłem i skierowałem się w stronę klatki schodowej. Czułem,
że czeka mnie rozmowa ze zniecierpliwioną blondynką, ale ja dalej nie byłem na
nią gotowy. Dalej czułem jak bardzo drżące są moje dłonie oraz jak mocno spięte
od gniewu i przygnębienia jest moje ciało.
W trakcie przemierzania kolejnych schodów udało
mi się wydostać z kieszeni kurtki komplet kluczy z zawieszką w kształcie
londyńskiego Big Bena, który przywiozłem z ostatniej wizyty w stolicy Wielkiej
Brytanii, kilka lat temu. Londyn był dla mnie miastem idealnym. Uwielbiałem
tamtejszą kuchnię, kulturę i wszystko inne od momentu, gdy po raz pierwszy,
blisko dziesięć lat temu pierwszy raz postawiłem stopy na płycie brytyjskiego
lotniska. Gdy tylko miałem okazję i chwilę wolnego kupowałem bilety i leciałem
tam odpocząć, zdystansować się od tego, co działo się w klubach, w rodzinie.
Ale ostatni raz byłem tam prawie trzy lata temu, ponieważ kilka miesięcy po
powrocie poznałem Magdę. Moja ukochana nie pałała sympatią do Anglików oraz
tamtejszej mało słonecznej pogody. Prawie codziennie obiecywałem sobie, że w
najbliższej przyszłości się tam wybiorę po raz kolejny. Pogrążony w swoich
własnych myślach ledwo trafiłem w zamek znajdujący się w drzwiach, ale niedane
mi było samodzielnie ich otworzyć.
- Wreszcie raczyłeś się pojawić - warknęła przez
zaciśnięte zęby moja współlokatorka. Widziałem jak mocno zaciska pomalowane na
biało paznokcie w zielone jabłko kupione przeze mnie rano na śniadanie. Wpatrywała
się we mnie z zaciętością, jednak po chwili złość zastąpiło zdziwienie i
dezorientacja. - Jesteś sam?
Mruknąłem pod nosem jedno ze znanych większości
rodzaju ludzkiego niecenzuralnych słów. Byłem mile zdziwiony jak szybko to
zauważyła, ba radowałem się, że pamiętała o jej przejeździe.
- Jak widać. - odwarknąłem podobnym do niej
tonem, a przecież w ostatnim czasie rozmawialiśmy tylko w taki sposób.
Wyminąłem ją i wszedłem do wyłożonej ciemnymi płytkami kuchni, aby sięgnąć po
szklankę z lodowatą wodą. Liczyłem, że to przyniesie mi względną ulgę. Krok za
mną, niczym cień chodziła Magda jakby licząc ja słowa wyjaśnienia. Gdy
spoglądałem na idące spać miasto, ona opadła na metalowe krzesło, a z jej
pomalowanych różową pomadką ust wydobyło się pełne frustracji westchnienie.
-Uprzedzając twoje pytanie nie wiem, dlaczego nie przyjechała.
Rzuciłem jej znaczące spojrzenie, jednak ona nie zerwała kontaktu wzrokowe
tak jak przypuszczałem. Wpatrywała się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy w
myślach ważąc słowa, które chciała wypowiedzieć. Uniosłem brew ponaglając ją,
jednak nie przejęła się tym zbyt, jedynie przeczesała rękę opadające na oczy
blond kosmyki.
- Może i ona miała ciebie dość - mruknęła
odrywając listki ze stojącej na drewnianym stole rośliny. Miałem wrażenie jakby
uderzyła mnie w twarz. Patrzyła mi prosto w oczy, a ja byłem pewnie, że nie był
to omam słuchowy. Ona powiedziała to na głos i z całkowitą pewnością i
kontrolą. Poczułem jak mocno spinam mięśnie próbując opanować przypływ adrenaliny.
- Masz mnie dość? Zgoda. - warknąłem i wyszedłem
z pomieszczenia. Jeśli tego chce to bardzo proszę. Nic na siłę panno Zawadzka.
Trzasnąłem drzwiami od sypialni przeklinając
cienkie ściany jastrzębskiego lokum. Sąsiedzi znowu będą rzucać zaciekawione i
zniesmaczone spojrzenia. Ale wiedziałem, że nie wszystkim da się dogodzić.
Gwałtownym ruchem otworzyłem szafę i wyciągnąłem z niej grubszą bluzę. Miałem
dość, zwyczajnie dość. Zgarnąłem do kieszeni portfel i kilka
najpotrzebniejszych rzeczy, aby chwilę później pojawić się w korytarzu
mieszkania.
- Zbyszek - dziewczyna chyba zdała sobie sprawę,
że jej słowa podziałały na mnie jak płachta na byka. Próbowała to naprawić,
złagodzić, ale gdyby to się nie wydarzyło to wybuch nastąpiłby później. To jak
z rozbiorami Polski - nastąpiły, ale mogły się odbyć przecież już wcześniej.
Nie chciałem tego przeciągać.
- Jadę do Warszawy. Nie wiem, kiedy wrócę -
powiedziałem chwytając w dłoń zdjęta kwadrans wcześniej kurtkę.
Kiwnęła tylko głową, bo znała mnie na tyle, że wiedziała, że gdy coś postanowię
to zrobię to nawet po przysłowiowych trupach. Tak zostałem wychowany, a
siatkówka i inne sporty po prostu utwierdziły mnie w przekonaniu, że taki muszę
być, bo inaczej inni mnie zdeptają z ziemią.
Nie chcąc robić jeszcze większego przedstawienia zamknąłem
delikatnie drzwi i w przeciągu kilku chwil zbiegłem po schodach przed
zamieszkiwany przeze mnie blok. Od razu podszedłem do samochodu i odpaliłem
silnik. Potrzebowałem prędkości, potrzebowałem wolności, potrzebowałem
matczynego ciasta oraz kawy w kubku, który miałem od dziecka. Wtedy nie
istniały dla mnie żadne ograniczenia, miałem w głębokim poważaniu innych
kierowców. Chciałem po prostu jak najszybciej dojechać do tej pieprzonej
stolicy i odetchnąć pełną piersią. Bez ograniczeń.
Rozwijałem prędkości znacznie wyższe niż te
dozwolone i jeśli złapałby mnie patrol podczas tej czterogodzinnej szalonej
jeździe, prawa jazdy nie odzyskałbym już nigdy, bo złamałem chyba większość z
obowiązujących przepisów. Nie miałem głowy, aby poinformować moją rodzicielkę o
planowanej wizycie, bo w uszach wciąż miałem słowa mojej dziewczyny. Jej wzrok,
którym nigdy wcześniej mnie nie obdarzyła i ta szczerość, która biła z jej oczu
była dla mnie przerażająca. Czy stałem się potworem? Przecież nie robiłem nic
innego niż podczas ostatnich kilku lat. Może to ona się zmieniła? Może oboje
zobaczyliśmy, że mamy inne systemy wartości? Nie miałem kluczy od bramy
rodzinnego domu, więc musiałem zaparkować na ulicznym parkingu. W ciągu kilku
chwil udało mi się dostać przed drzwi wejściowe. Jak dobrze, że mama dalej
zostawiała otwarta boczną furtkę. To właśnie nią wydostawałem się z domu na
całonocne imprezy w liceum. Czasem miałem wrażenie, że doskonale o tym
wiedziałam, jednak nic nie mówiłaś. Stanowczym ruchem nacisnąłem klamkę, która
ku mojemu zdziwieniu otworzyła się bez trudu. Przecież zawsze, gdy byłaś sama
zamykałaś drzwi. Zawsze.
Starając się zachowywać jak najciszej skierowałem się w stronę salonu,
jednak słysząc męski głos zatrzymałem się w połowie drogi. Nie wiedziałem, do
kogo należał, ale nie chciałem przerywać. Wychylając się delikatnie zza rogu
widziałem, że siedzisz na krześle. Cała i zdrowa. Wtedy z serca spadł mi ten
metaforyczny kamień, byłaś bezpieczna.
- Pani Danuto, możemy spróbować chemioterapii,
ale niczego nie mogę obiecać. Wie pani, w jakim stanie jest pani organizm, więc
to może nie przynieść rezultatów. Trzustka już prawie nie funkcjonuje, a
przerzuty pojawiły się też na… - mówił, a ja czułem jak się kurczę. Nie
panowałem nad sobą, nie mogłem dojść do głosu zdrowemu rozumowi. Łzy spływały
mi po policzkach mocząc podłogowe płytki w całym przedpokoju. Cofałem się coraz
bardziej, aby gdy tylko poczułem na plecach opór drzwi puścić się biegiem przez
wysypaną kamykami ścieżkę.
Rak. Nie przyjechałaś, bo jesteś śmiertelnie
chora. Nie, dlatego, że nie chciałaś. Nie przyjechałaś, bo twój świat się
zawalił. Byłem na siebie zły, że pomyślałem, że mnie olałaś dla jakiegoś
wernisażu czy czegoś podobnego. Nie mogłem tego pojąć. Nie mogłem tutaj dłużej
zostać. Nie mogłem ci teraz spojrzeć w oczy, nie umiałem. Ale nie miałem też
gdzie pojechać. Jeżdżąc po warszawskich ulicach po głowie kołatało mi po głowie
tylko jedno miejsce. Moja ostatnia ostoja.
Zawróciłem samochód w stronę lotniska, modląc się w duchu o wolny bilet na najbliższy
lot do Londynu. To moja jedyna deska ratunku na przetrwanie.
***
Witam Was z Bartmanem po raz drugi. Przepraszam, że mamy niedzielę, a rozdział miał być w piątek, ale wyszło jak wyszło. Mi się podoba. Taki oto jest mój Zbyszek :D
ret.